kolegaliterat

Problem walki

Moja walka. Tom 1 - Karl Ove Knausgard

 Istotnym literackim wydarzeniem ostatnich miesięcy była publikacja polskiego przekładu Mojej walki. Wszystkie portale prześcigały się w recenzjach, chwaląc styl autora (co jest bardzo ciekawe, ponieważ odbiorca ma do czynienia z tłumaczeniem), stawiając tę książkę obok dzieł Prousta i Joyce’a oraz stwierdzając, że jest to pozycja nudna, zabijająca czytelnika mało wartką akcją i zbyt długimi akapitami. Tak samo jak ten wstęp.

 

Dziękuję wszystkim, którzy przez niego przebrnęli. Teraz pozwolę sobie przejść do recenzji pierwszego tomu Mojej walki autorska Karla Ove Knausgårda. Ustalmy rzecz najistotniejszą: jest to książka na miarę Prousta i Joyce’a. Ale nie mam na myśli genialności autora – bo to kwestia dyskusyjna i sam mam co do tego wątpliwości – tylko tematykę samego tekstu. Proust mierzy się z metaforą, pokazuje w jaki sposób można ją konstruować i wykorzystywać w prozie. Joyce to atak na samą formę powieści, eksperyment formalny, którego celem jest wydobycie przeźroczystości tekstu i pokazanie go czytelnikowi. A Knausgård próbuje opisać sposób, w jaki życie staje się literaturą, a to znaczy, że również mierzy się z zagadaniem formy, ale robi to inaczej, niż wymienieni wcześniej autorzy.

 

Z życiem, panowie pisarze, z życiem

 

Knausgård mierzy się z Życiem. Próbuje pokazać, gdzie i w jaki sposób staje się ono literaturą, jakich zabiegów wymagają wydarzenia, aby stać się atrakcyjne dla czytelnika. Istotne jest tutaj to, że książka ta – podobnie jak i Joyce oraz Proust – nie ma zachwycać fabułą, ale rozwiązaniami formalnymi. Jednocześnie Mojej walce daleko do literatury dla „specjalistów”. Wymaga ona znacznego obycia w kulturze literackiej, ale nie tej skandynawskiej, tylko zapoznania się z tekstami dotyczącymi pewnych ogólnych zasad i założeń istniejących w każdej jej lokalnej formie. Potrzebna jest tutaj umiejętność czytania wyrobiona w trakcie lektury tekstów metaliterackich.

 

Dopiero wtedy książka Knausgårda zaczyna nabierać kolorów. Czytelnik obserwuje w jaki sposób autor zmaga się z życiem, ale nie na płaszczyźnie autobiograficznej, tylko literackiej. Wyzwaniem jest umiejętne opisanie własnych losów, bez utracenia połączeń, dokonanie wyboru i nazwanie momentów przełomowych. Dopiero wtedy literatura zaczyna mówić o Życiu, ale czy o tym prawdziwym, czy podlegającym zabiegom estetyzacji? Knausgård daje jednoznaczną odpowiedź: Moja walka to nie tylko autobiografia mająca wymiar terapeutyczny, ale także wyraźne „upiększenie” własnej egzystencji. Przelanie życia na papier pozwala wymaga dystansu do własnego losu i umiejętności selekcji. Bez tych dwóch elementów, taka opowieść, staje się nieznośnie nudna. A tak nie jest w przypadku Mojej walki.

 

Oczywiście osoby, które poszukują fabuły pełnej zwrotów akcji – zawiodą się. W książce ważniejsze są różnego rodzaju formy stosowane przez autora. Inaczej podchodzi on do miłości, a inaczej do smutku. Twórca doskonale rozumie, że konkretne uczucia należy opisać w odpowiedni dla nich sposób. Zmienia rytm narracji i – co najważniejsze! – potrafi postawić się w roli odbiorcy. W końcu wszyscy pisarze zaczynają od czytania literatury, a dopiero później ją tworzą. U Knausgårda bardzo ważny jest proces oddzielania Ja Autobiograficznego od Ja Tworzącego Powieść. Na tej płaszczyźnie pojawiają się różnego napięcia, skrupulatnie opisywane przez autora. Moja walka polega na przelewaniu Życia w literaturę. Właśnie dlatego w treści pojawia się wiele komentarzy odautorskich. Książka jest wręcz na nich zbudowana, dopiero obok są wydarzenia.

 

Inna równowaga

 

Osobom, które nie są gotowe na zachwianie struktury narracyjnej i położenie większego nacisku na wypowiedzi autora – nie polecam Mojej walki. Natomiast czytelnicy poszukujący literackich wyzwań powinni koniecznie sięgnąć po tę książkę. Może się nie spodobać, ale hermeneutyczna zasada mówi, że teksty, które nas odrzucają mogą nas najwięcej nauczyć. Oczywiście o sobie.

 

Dla mnie Moja walka jest pozycja wyjątkową, najlepszą książką jaką przeczytałem przez ostatnie pół roku. Pozycja obowiązkowa dla tych, którzy uwielbiają literackie eksperymenty formalne.

 

Karl Ove Knausgård, Moja walka, tom 1

Wydawnictwo Literackie, Kraków 2014

okładka twarda, 520 stron

Obława

Polowanie na Wilka z Wall Street - Jordan Belfort

Już dwukrotnie zetknąłem się z charyzmatyczną postacią Wilka z Wall Street. Oglądałem film oraz przeczytałem książkę. Teraz przyszedł czas na skonfrontowanie się z kolejną częścią spowiedzi Jordana Belforta. Polowanie na Wilka z Wall Street liczy sobie ponad 400 stron, a książkę tę czyta się jak bardzo dobry kryminał. Można się dopatrzeć pewnych elementów zapożyczonych z tego gatunku(np. prowadzone śledztwo), ale to trochę za mało. Dla istnienia powieści kryminalnej niezbędne jest morderstwo. A akurat tego przestępstwa nie popełnił Jordan Belfort.

 

On tylko zniszczył swoje życie i oszukał kilkanaście (jeżeli nie setki) tysięcy osób. Wybierał głównie bogatych, ale nie można go przedstawić jako współczesnego Robin Hooda. Ograbiał możnych, ale środki dzielił głównie między siebie i swoich pracowników. Oczywiście z odpowiednim uwzględnieniem wkładu i zasług. A tych osób do biednych nie można zaliczyć. Sam Jordan Belfort, w swoich książkach, wielokrotnie stwierdza, że opisuje losy Bogatych i Dysfunkcyjnych. Dlatego myślę, że Wilka z Wall Street oraz Polowanie na Wilka z Wall Street można nazwać książkami charakteryzującymi określoną klasę społeczną. Uwaga czytelnika zostaje skoncentrowana na tym, niewielkim, procencie najbogatszych osób na świecie.

 

A reprezentuje ich – nikt inny – inteligentny oszust giełdowy, Wilk z Wall Street – Jordan Belfort.

 

Wszystko ma swój początek

 

W Polowaniu na Wilka z Wall Street Jordan Belfort opowiada o tym, jak stał się, poszukiwanym przez służby federalne, oszustem giełdowym. Odsłania swoje korzenie, wskazuje na to, co uczyniło go takim, a nie innym człowiekiem. Postępował w sposób pomysłowy, kreatywnie omijając kolejne przepisy prawa. Ale na początku nic nie wskazywało na to, że kiedyś stanie się nieprzyzwoicie bogaty i zepsuty. Jak we wszystkich wielkich historiach w stawianiu pierwszych kroków pomagają szczęście oraz przypadek.

 

Jordan Belfort, po uzyskaniu licencji brokera, miał pecha. Gdy tylko zaczął pracę na Wall Street pękła internetowa bańka. Ten krach na giełdzie spowodował, że wielu młodych ludzi straciło dochodowe zajęcie jakim był handel akcjami. Wielkie firmy brokerskie upadały, a zawód ten stał się mało popularny. Jordan Belfort, chociaż myślał, że złapał już Boga za nogi, musiał rozpocząć długą, powrotną wędrówkę na Wall Street. A pomogły mu w tym akcje centowe (penny stocks). Cóż to za wytwór? Wystarczy zapytać Google'a, aby dowiedzieć się, że są to akcje firm z bardzo niejasną przyszłością, a kupowanie ich wiąże się z ryzykiem. Jordan Belfort zrewolucjonizował ten rynek. Przed nim, tego typu akcje, sprzedawano wyłącznie przedstawicielom klasy średniej. Ludziom, którzy mieli coś tam odłożone i dali się omotać – mniej lub bardziej – zdolnemu telemarketerowi. A Jordan Belfort postanowił, że będzie sprzedawał akcje centowe bogatym ludziom.

 

Ten charyzmatyczny człowiek osiągnął cel przez wykorzystywanie socjotechniki. Był charyzmatycznym czarodziejem, który oplątywał swoje ofiary iluzją zbudowaną ze słów. Potem ci ludzie przelewali mu dokładnie tyle, ile on sam chciał. W ten sposób zaczął robić interesy. A w uzyskiwaniu coraz większych dochodów pomagała mu prowizja. Aby jeszcze bardziej się wzbogacić zaczął naginać obowiązujące przepisy. Wszystko to robił z pełną świadomością i w trakcie lektury książki można odnieść wrażenie, że dawało mu to bardzo dużo przyjemności. Ale potem zaczęły pojawiać się różnego rodzaju problemy i uzależnienia.

 

Klasa uzależniona od pieniędzy

 

Największą używką, według Jordana Belforta, są pieniądze. Dopiero obok nich można wymieć seks, narkotyki i alkohol. Zarabianie milionów i oszukiwanie systemu tylko na początku pozwalały odczuwać rozkosz głównemu bohaterowi. Wszystko szło mu zbyt łatwo. Dlatego zaczął poszukiwać innych form odczuwania przyjemności. I tak zaczął wydawać pieniądze na coraz to wymyślniejsze używki.

 

Jednak Jordan Belfort nie krytykuje samego kapitału, nie uważa, że to pieniądze psują ludzi. Raczej twierdzi, że bogatych niszczy to w jaki sposób wykorzystują oni swoje zasoby. Jordan Belfort wybrał drogę zepsucia i degradacji, co było wynikiem zbyt łatwego wzbogacenia się. Na swojej drodze napotkał zbyt mało przeszkód, wszystko mu się udawało i popadł w samouwielbienie. Uznał, że jako Wilk z Wall Street ma immunitet, którego żadna siła nie może znieść. Okazało się, że wszyscy czekali na to, aż wpadnie on we własne sidła.

 

I gdy tak faktycznie się stało Jordan Belfort zaczął opowiadać swoje życie. Najpierw stróżom prawa i porządku, agentom federalnym i adwokatowi, a potem czytelnikom. Za sprawą Martina Scorsese opowieść o Wilku z Wall Street doczekała się ekranizacji.Trzeba jednak pamiętać o tym, że obie książki tworzą skomplikowaną spowiedź, a nie tragikomedię o cwanych inwestorach z Wall Street. Dlatego warto przeczytać obie, a nie tylko obejrzeć sam film.

 

Jordan Belfort, Polowanie na Wilka z Wall Street

Świat Książki, Warszawa 2014

okładka miękka, 462 strony.

O Sońce, co Niemca chciała

Sońka - Ignacy Karpowicz

Prozę Ignacego Karpowicza uwielbiam. Szczególne miejsce w moim zestawieniu ulubionych książek zajmują Balladyny i romanse, które uznaję za najlepsze dzieło tego autora. Zaraz za nimi sytuuję wyśmienite ości. A kilka dni temu skończyłem Sońkę i – niestety – stwierdzam, że moim prywatnym rankingu książek Ignacego Karpowicza, tekst ten zajmuje ostatnie miejsce.

 

Można mieć pretensje do autora, że nie prezentuje II Wojny Światowej zgodnie z obowiązującym w Polsce stylem martyrologicznym. Ale są to, delikatnie mówiąc, nieadekwatne zarzuty. Ignacy Karpowicz wydając tę książkę przypomniał czytelnikom o tym, że w wojnie uczestniczą nie tylko idee oraz żołnierze, ale także postronni ludzie, postacie trafione rykoszetem historii. Właśnie tak jest z tytułową Sońką oraz jej ukochanym Joachimem, który jest żołnierzem SS. Akcja książki rozgrywa się w małej wsi, przez co zostaje podkreślony aspekt lokalny opowieści. Takie miejsca bywają odcięte od świat, wszystko w nich wydarza się inaczej. Niestety Duch Historii nie wybiera, tylko przypadkowo naznacza.

 

Nawet w trakcie pisania tego tekstu próbuję jednoznacznie odpowiedzieć sobie na pytanie, co tak w zasadzie drażni mnie w tej książce. Porwana narracja? Ma uzasadnienie. Skoncentrowanie treści na zakazanej miłości? Można powiedzieć, że temat oklepany do granic możliwości, ale nie jestem fanem pieśni „Wszystko już było”, której refren brzmi: Tylko wtórność nam pozostała. A może kategoria tożsamości będąc ściśle związana z pamięcią?

 

Odrzucone JA

 

Sońka to ostatnia opowieść głównej bohaterki. Przybiera ona formę spowiedzi, której wysłuchuje Igor Gryczewski, młody reżyser teatralny obsypany taką samą ilością zachwytów jak i niechęci. I na podstawie słów Sońki postanawia stworzyć sztukę teatralną, która przyjmie formę specyficznej biografii ukrywającej się pod płaszczykiem historii o zakazanej miłości. Tutaj Ignacy Karpowicz zaczyna krytykować świat odbiorców sztuki. Teatralna interpretacja losów Sońki najpierw spotyka się z odrzuceniem, a potem z rosnącą akceptacją. Mam wrażenie, że wielkie tuzy polskiej krytyki literackiej (jeżeli ta jeszcze istnieje, bo zdania są podzielone) postanowiły, że nie dadzą się oszukać. Już teraz okrzyknęły Sońkę dziełem wybitnym, realizującym istotne dla Polski, Polaków i reszty świata tematy. Kolokwialnie mówiąc nie dali się wkręcić i zamiast dostrzegać kicz, widzą tylko wielkość. Wyprzedzają czas i nie idą drogą krytyków z książki – od razu ogłaszają literackiemu światu, że polski autor wydał dzieło niezwykle ważne.

 

A dla mnie jest to wyłącznie kiczowata opowieść o odtwarzaniu własnej tożsamości. Igor i Sońka pozostają w konflikcie. Ona wie kim jest, potrafi opowiedzieć swoją historię, doskonale zna swoje miejsce. Ukształtowana została na małej wsi, pomiędzy bijącym ojcem, popem, a miłością do Niemca z SS. Właśnie to uczucie powoduje rozłam w jej tożsamości. Wokół niego narastają kłamstwa, nienawiść i śmierć. Dopiero opowiedzenie własnej historii Igorowi powoduje ponowne scalenie tożsamości. Natomiast reżyser teatralny jest jeszcze ciekawszym przykładem tego problemu. On ukrywa swoje prawdziwe pochodzenie poprzez wyrugowanie wyuczonego języka. Dopiero konfrontacja z Sońką przypomina mu o jego korzeniach. Dlatego tworzy sztukę na podstawie jej życia. Ma być ona formą powrotu do początku oraz pogodzenia się z własną tożsamością. Ciekawe jest to, że Igor dokonuje tego poprzez podwójne opowiedzenie. Najpierw zewnętrzne, przez historię usłyszaną, a potem przez sztukę teatralną, którą najpierw przetwarza przez siebie. W tej postaci bardzo widoczne jest rozbicie na Ignacego oraz Igora. Zmiana tożsamości następuje wraz ze zmianą imienia. To Igor jest genialnym reżyserem mieszkającym w Warszawie, a Ignacy ukrywa się, nie może wyjść z Igora, bo zepsuje jego reputację. Sztuka pozwala połączyć te dwie osoby w jedną.

 

Dlatego uważam, że ta rzewna historia o Sońce, co chciała Niemca, ale potem społeczność jej nie chciała, jest niepotrzebna. Znacznie ciekawszy jest ten konflikt pomiędzy tożsamościami. Tą trwała, z wiejskimi korzeniami silnie zasadzonymi w przeszłości oraz tą nowoczesną, płynną, zbudowaną na ukrytych w ziemi fundamentach. Igancy Karpowicz dokonuje ich odkopania i każe zastanowić się czytelnikom nad ich przeszłością. Współczesność nie traktuje w sposób poważny jakichkolwiek korzeni, obserwują to nawet w naukach humanistycznych, które ze wstrętem podchodzą do wszelkich badań historycznych. Postmodernizm nasz rozbija, płynność wcale nie tworzy nowych wartości, a niepotrzebne konflikty. Dopiero poznanie własnej historii buduje solidną tożsamość.

 

Rzewny romans

 

Najciekawsze były dla mnie wątki związane z Igorem. Najbardziej denerwowały mnie elementy dotyczące Sońki, ponieważ jej historia w ogóle mnie nie porwała. Jedynie zwróciła mi uwagę na to, że w Polsce posługujemy określonym stereotypem dotyczącym okresu II Wojny Światowej. Z tej perspektywy Sońka jest cenna, ale ta warstwa jest pokryta lukrem żywcem zapożyczonym z romansu dla pensjonariuszek. Zazwyczaj zabawa z gatunkami udaje się Ignacowi Karpowiczowi wyśmienicie. W przypadku Sońki sprawa ma się zupełnie inaczej.

 

Największą słabością tej książki jest jej romansowy charakter. Przez to staje się ona pozycją średnią, ale – na szczęście! - nie marnym czytadłem. Najnowszą pozycję Ignacego Karpowicza można zabrać do pociągu. Idealnie nadaje się na długie podróże, a to już jakaś zaleta.

 

Ignacy Karpowicz, Sońka

Wydawnictwo Literackie, Kraków2014

oprawa twarda, 205 stron.

 

Miejsce niejednoznaczne

Święty Wrocław - Łukasz Orbitowski

Trwa moje drobne odświeżanie kolejnych powieści Łukasza Orbitowskiego. Przyjrzałem się już kilku książkom tego autora. Miałem przyjemność przeczytać Szczęśliwą ziemię i zatonąć w Tracę ciepło. Nie zbrakło także gwałtownych rozczarowań w zbiorze opowiadań Nadchodzi. Teraz postanowiłem sprawdzić ile wart jest Święty Wrocław. I jak  zobaczyłem w nim to, co od zawsze mnie interesowało.

 

Od wielu lat fascynują mnie pojęcia czasu i przestrzeni w literaturze. A zaczęło się od pracy licencjackiej, która dotyczyła zmian w doświadczeniu miejsca w Katedrze Jacka Dukaja. Gdybym dzisiaj miał ponownie opisywać ten problem wybrałbym jeszcze dwie książki: Vertical Rafała Kosika oraz Święty Wrocław Łukasza Orbitowskiego. Dzisiaj zajmę się tym drugim tekstem i być może kiedyś zbiorę się w sobie i przygotuję solidną publikację prezentującą różne formy heterotopii w literaturze. Bo właśnie ten element łączy te wszystkie książki.

 

Wielość miejsc w przestrzeni

 

W swoich badaniach literaturoznawczych zdarza mi się posługiwać geopoetyką. Jest to sposób interpretacji tekstu, który koncentruje się wyłącznie na formach doświadczania przestrzeni. Na gruncie polskiej humanistyki najlepiej projekt ten realizuje Elżbieta Rybicka, której tekst Geopoetyka (o mieście, przestrzeni i miejscu we współczesnych teoriach i praktykach kulturowych) można znaleźć w książce Kulturowa teoria literatury. Główne pojęcia i problemy. Moim zdaniem, jeżeli ktoś chce interpretować zjawiska literackie pod kątem geopoetyki, powinien posługiwać się modelem stworzonym przez Elżbietę Rybicką. Koncepcja Kennetha White’a jest zbyt poetycka i mam wrażenie, że autor za bardzo skupia się na autokreacji, a z mało uwagi poświęca stworzeniu konkretnych fundamentów. Niezależnie od koncepcji, którą wybierzemy należy pamiętać o pewnej podstawie - geopetyka opiera się przede wszystkim na dwóch pojęciach: przestrzeni i miejscu. Wbrew pozorom pojęcia te nie są tożsame. Przestrzeń jest niepoznana, nieopisana i niedoświadczona. W przeciwieństwie do miejsca, z którym podmiot łączą określone doznania i wspomnienia. Właśnie wokół tego procesu, przemiany przestrzeni w miejsca, opiera się geopoetyka.

 

Dlatego należy obowiązkowo wspomnieć o heterotopii, czyli o koncepcji pojmowanie przestrzeni i miejsca stworzonej przez francuskiego badacza Michela Foucault. Dla tego tekstu najważniejsza jest następujące stwierdzenie, które można znaleźć w tekście O innych przestrzeniach. Heterotopie ("Kultura popularna" nr 2/2006 lub "Teksty Drugie" nr 6/2005):

 

Heterotopia jest zdolna zestawić ze sobą w pojedynczym rzeczywistym miejscu różne przestrzenie, różne rodzaje umiejscowienia, które normalnie nie dają się pogodzić. [M. Foucault, O innych przestrzeniach. Heterotopie, Kultura popularna nr 2/2006, str. 11).

 

Wyraźnie widać tutaj dynamikę znaczeń. Jedno miejsce - a więc przestrzeń już doświadczona - otwiera drzwi do innych przestrzeni, czyli do miejsc nieopisanych. Koncepcja heterotopii jest bardzo pojemna i plastyczna, a jednocześnie solidnie skonstruowana. Można ją wykorzystać nie tylko do badań nad miejscami związanymi z rytuałami (np. kościół) ale także do opisywania miejsc najbardziej codziennych (np. schody; świetny referat na ten temat usłyszałem na konferencji Strychy/piwnice. Inne przestrzenie).

 

Wszystkich zainteresowanych tym tematem zapraszam to lektury tekstu Michela Foucault. Na pewno będzie ona inspirująca, a ja tymczasem postaram się przeprowadzić krótką interpretację przestrzeni przedstawionej przez Łukasza Orbitowskiego.

 

Inny Wrocław

 

Święty Wrocław, jak sam tytuł wskazuje, dotyczy przemiany Wrocławia, a konkretnie jednego osiedla. Właśnie tam pojawia się pierwszy czarny blok, który zaczyna przyciągać do siebie ludzi z całej Polski. Fabuła została napisana w stylu kronikarskim, z perspektywy osoby, która pragnie odtworzyć niecodzienne wydarzenia rozgrywające się w sercu województwa dolnośląskiego. Prowadzą one do serii przemian, nie tylko w bohaterach, ale także w postrzeganiu miejsca. I właśnie na nich chciałbym się skupić.

 

Przede wszystkim należy zwrócić uwagę na zmianę znaczenia blokowiska. Przestrzeń tę znamy absolutnie wszyscy. Dla jednych to relikt poprzedniego ustroju, a dla innych po prostu dom. Z łatwością staje się ona dla nas miejscem całkowicie pospolitym, bardzo często dokłada się do niej określone skojarzenie. I tak Polska podzielona jest na blokowiska spokojne i te wręcz bandyckie. Postrzegań pośrednich jeszcze nie spotkałem. W Świętym Wrocławiu jednoznaczne interpretacja również jest niemożliwa. Mamy blokowisko, szare i nudne, pełne własnych problemów, które zaczyna ulegać gwałtownej przemianie. W kolejnych blokach odkrywane są czarne ściany, w których zdaje się pulsować życie. Mieszkańcy niczym innym się nie zajmują, wydaje się, że zostali opętani przez tę nową przestrzeń.

 

Blokowisko, które do momentu pierwszego odkrycia było miejscem doświadczalnym, staje się przestrzenią umykającą możliwości opisania. Podstawowy problem brzmi: czy jest święte, czy przeklęte? Interpretacja jest niejednoznaczna. Są postaci, które mówią, że tylko tam można znaleźć zbawienie przed nachodzącą apokalipsą, ale są też tacy widzący w czarnym osiedlu wyłącznie zagrożenie. Zwykłemu miejscu zostaje nadane znacznie transgresywnej przestrzeni, ponieważ - prawdopodobnie - otwiera ono drogę do nowych form doświadczenia i poznawania miejsca. Już samo wejście na teren blokowiska zmienia człowieka. Staje się on przez nie owładnięty. Ciekawe jest także to, że nie wszyscy zostają przez nie zaakceptowani. Oznacza to, że tylko niektóre osoby mogą dostąpić transgresji. Heterotopia Łukasza Orbitowskiego wymaga określonego znaku, pewnej nowej sumy umiejętności poznawczych lub jakiegoś ukrytego potencjału.

 

Lektura Świętego Wrocławia polega na próbie odpowiedzenia na pytanie dokąd prowadzi to nowe i niebezpieczne miejsce? Autor nie ułatwia odnalezienia rozwiązania. Co prawda Łukasz Orbitowski powiedział, że Święty Wrocław jest zbyt efekciarski, jedna dla mnie książka ta zawsze będzie bardzo wysoko w moim literackim rankingu. Z dwóch powodów: za świetny pisarski warsztat oraz lokalną formę apokalipsy.

 

Łukasz Orbitowski, Święty Wrocław

Wydawnictwo Literackie 2009

ebook, 245 stron

Fabuła nieegzotyczna

Haiti - Marcin Wroński

W marcu bieżącego roku pojawiła się szósta część przygód komisarza Maciejewicza. Tym razem, obok głównego bohatera, będzie występowała kobyła o imieniu Haiti. I właśnie ta nazwa własna posłużyła za tytuł książki. Dlatego wiele osób, które pomyślało, że Maciejewicz wybiera się na egzotyczne wyspy musiało poczuć się rozczarowane. Natomiast ja w dalszym ciągu nie wiem, co myśleć o twórczości Marcina Wrońskiego.

 

Z jednej strony doceniam warsztat oraz umiejętność łączenia schematu powieści kryminalnej z historią Lublina. Ale z drugiej strony zaczynam dostrzegać pewną wtórność, której ofiarą padł sam Marek Krajewski. Z jego twórczości doceniam pierwsze pięć powieści o Breslau, natomiast w przypadku Marcina Wrońskiego widzę wyłącznie schematyczną powtarzalność. Co w przypadku literatury popularnej nie jest takie złe. Przynajmniej tak długo, jak nie będzie nudzić czytelnika. A właśnie z tym aspektem jest bardzo różnie w przypadku ostatniej książki traktującej o przygodach komisarza Maciejewicza.

 

Nie da się ukryć, że Haiti napisane jest bardzo dobrze. Autor zna lubińskie realia historyczne, za wyjątkowe promowanie lokalności tego regionu otrzymał nawet nagrodę. Nie mogę się przyczepić nawet do schematu fabularnego, ponieważ został on wykonany zgodne z nieśmiertelnymi zasadami powieści kryminalnej. W takim razie, dlaczego uważam, że Haiti potrafi znudzić? Z dwóch powodów: po pierwsze ze względu na konstrukcję głównego bohatera, a po drugie drażni mnie sztuczne podtrzymywanie uwagi czytelnika.

 

Zyga na tropie

 

Zygmunt Maciejwski nie przekonuje mnie już od pierwszego tomu. Niby ma wszystko, co powinien posiadać detektyw kryminału czarnego. Skomplikowaną przeszłość, nałogi, niewyparzony język i zdarza mu się wykazywać niesubordynacją. Co prawda jest policjantem, ale wiele decyzji podejmuje na własną rękę. Jednak brakuje mu tego „czegoś”, elementu, który sprawi, że odbiorca potraktuje go jak prawdziwą postać, a nie tylko literacki konstrukt.

 

Szczególnie widać to ostatniej powieści, czyli w Haiti. Wielokrotnie odnosiłem wrażenie, że Zygmunt Maciejewski stoi z boku akcji. A jako detektyw powinien być przede wszystkim siłą sprawczą. Jednak on woli wydawać rozkazy, sam włącza się dopiero wtedy, gdy jego obecność jest wręcz nieunikniona. Sprawia to, że z głównego bohatera staje się tylko dodatkiem do fabuły, jedną z wielu działających postaci. Oczywiście można to uznać za przełamanie schematu powieści kryminalnej i dekonstrukcję świata przedstawionego, jednak ja odnoszę zupełnie inne wrażenie. Jest to raczej błąd w strukturze postaci, niż celowy zabieg.

 

Główny bohater musi walczyć o przebywanie na pierwszym planie. Przytłaczają go inne, znacznie bardziej wyraziste postacie oraz historyczny Lublin. Trzeba przyznać, że Marcin Wroński idealnie buduje kontekst dla wydarzeń i Haiti nabiera cech powieści historycznej. W bardzo interesujący sposób zostały przedstawione poszczególne klasy społeczne oraz konflikty między nimi. A szczególnie ciekawy smaczkiem jest wypowiedz reportera, gdzie zawiera się opis odbiorców, do których skierowana jest gazeta reprezentowana przed tego przedstawiciela prasy. Jednak ta perfekcja zaszkodziła głównemu bohaterowi. O ile w przypadku Mocka można mówić o specyficznej chemii występującej pomiędzy nim a Breslau, to Zygmunt Maciejewski wielokrotnie zostaje zdominowany przez elementy historyczne. Lublin okazał się być znacznie bardziej ciekawszy od protagonisty, a nie o to chodzi w powieści kryminalnej.

 

Zostańcie ze mną, proszę

 

Wielowątkowość również nie jest wadą, jeżeli została zastosowana w sposób spójny z całością książki. W przypadku powieści kryminalnej, z tego elementu należy korzystać bardzo ostrożnie, ponieważ może on wpłynąć negatywnie na odbiór całej fabuły. Autorzy, którzy nieustannie wprowadzają kolejne trupy, aby podtrzymać zainteresowanie czytelnika, nie są zbyt pożądani, a często bywają napiętnowani przez odbiorców. Niestety w przypadku Haiti doszło do sztucznego podtrzymywania uwagi.

Książka zaczyna się w sposób nietradycyjny – od prezentacji konia. Dopiero potem pojawia się morderstwo, następnie kradzież, a na samym końcu samobójstwo. Pomiędzy tym wszystkim trwa rozwieszony Zygmunt Maciejewski. Oczywiście wszystkie nitki prowadzą do wspólnego kłębka, ale przerażało mnie to, że niektóre z nich pojawiły się na siłę. Jakby zabrakło pomysłu na stworzenie przekonywującej postaci mordercy. Główny antagonista okazuje się być tak samo bezpłciowy, jak komisarz Zygmunt Maciejewski. Ale jego papierowość wynika z zupełnie innych przesłanek.

 

W przypadku mordercy autor zdecydował się na zastosowanie mechanizmu zemsty związanego z przedwojennym atakiem bolszewików na Polskę. Pomysł bardzo ciekawy, ale wykonanie znacznie mniej interesujące. Przede wszystkim, chcąc zachować kontekst, Marcin Wroński zdecydował, że morderca będzie niespełnionym poetą i to dzięki wykorzystaniu pewnego sprytnego fortelu, Zydze Maciejewskiemu uda się doprowadzić do konfrontacji. Mam wrażenie, że ten element jest przypadkowy i prowadzi do rozmycia charakteru mordercy. Antagonista cały czas ucieka i próbuje zacierać ślady, a komisarz Maciejewski, głównie dzięki sile przypadku i umiejętności jego podwładnym, znowu namierza zbrodniarza. To nie jest silna i rozpoznawalna postać. O wiele ciekawiej byłoby, gdyby zabijał jeden z tajniaków Maciejewskiego, który również posiada nieprzyjemnie wspomnienia z okresu wojny z bolszewikami.

 

Można, ale nie trzeba

 

Po Haiti można sięgnąć w momencie, w którym nie ma się nic lepszego do czytania. Nie jest to książka powalająca na kolana ani dzieło tak wciągające, że przez kilka dni będzie przeżywać się jego fabułę. To powieść kryminalna, z kilkoma niedoskonałościami, które mogą zirytować co wrażliwszych czytelników.

 

Ale na bezrybiu i rak ryba… Jak ktoś czuje nieodpartą potrzebę czytania powieści kryminalnych, to i o Haiti może zahaczyć.

 

Haiti, Marcin Wroński

Wydawnictwo W.A.B, 2014.

okładka miękka, 336 stron

Wciągjące jeziora

Tracę ciepło - Łukasz Orbitowski

W niektóre książki się wpada i potem ciężko się z nich wygrzebać. Wykreowany przez autora świat łazi za czytelnikiem i za nic nie chce się odkleić. Tak właśnie miałem z Tracę ciepło Łukasza Orbitowskiego. Dawno nie czytałem tak dobrej, solidnie skonstruowanej i ciekawej książki.

 

Właśnie za takie teksty jak Tracę ciepło uwielbiam twórczość Łukasza Orbitowskiego. Gdybym prowadził zajęcia z literatury popularnej to na pewno zaprezentowałbym właśnie tę książkę jako przykład bardzo dobrej powieści grozy. Daleki jestem od twierdzenia, że Łukasz Orbitowski to nasz polski Stephen King, bo aż takiej popularności – przynajmniej na razie – autor nie uzyskał. Jednak jego książki są wyjątkowe, a w Tracę ciepło znalazło się wszystko to, co najlepsze. Żywe postacie, interesująca i wciągająca fabuła oraz intrygujący „drugi świat”, czyli rzeczywistość na co dzień nie widoczna.

 

Książkę tę chcę przedstawić jako współczesną realizację właśnie powieści grozy, a nie horroru. Bo proza Łukasza Orbitowskiego, dla mnie, mieści się właśnie w tym, odrobinę już zapomnianym, gatunku literatury popularnej.

 

Groza Orbitowskiego

 

Czym jest powieść grozy? Posłużę się definicją znajdującą się w Słowniku terminów literackich, która brzmi następująco:

Powieść o bujnej fabule i jaskrawych efektach, która działa poprzez budzenie strachu w czytelniku. Jej pierwszą formą była powieść gotycka, współcześnie jest jedną z postaci powieści sensacyjnej, często zbliża się do thrillera.

Okazuje się, że powieść grozy trochę się rozmyła, jest gatunkiem „pomiędzy”. Dzisiaj częściej mówi się o horrorach, których definicja wygląda w sposób następujący (za Słownikiem terminów literackich):

[Horror] operuje motywami, których zadaniem jest budzenie u czytelnika silnych reakcji emocjonalnych, przede wszystkim właśnie – przerażenia.

Zmiana jest praktycznie niezauważalna. W przypadku horroru, przynajmniej w definicji, nie zostaje podkreślona bujność fabuły, a właśnie ten element bardzo mocno uwypukla, w swojej twórczości, Łukasz Orbitowski. Tracę ciepło jest sztandarowym tego przykładem. Autor buduje atmosferę grozy i tajemnicy poprzez wprowadzenia coraz bardziej skomplikowanych bohaterów i wydarzeń. Książka nabiera kolejnych płaszczyzn i zostaje obudowana kolejnymi wymiarami i zaczyna powoli wciągać. I człowiek przepada na kilkaset stron, daje się ponieść układającym się w fantazyjne frazy słowom, wpada pomiędzy dopieszczone akapity. Łukasz Orbitowski ma pewną bardzo interesującą umiejętność – potrafi powoli wprowadzać odbiorców w wykreowane przez siebie światy i uzależnia od nich. Ale jak to robi?

 

Podróż pomiędzy płaszczyznami

 

W Tracę ciepło, Łukasz Orbitowski, zaprasza czytelników do innej rzeczywistości, rozciąga ją na pewne ukryte obszary - zabiera odbiorców do świata umarłych. Robi to w bardzo interesujący sposób, ponieważ najpierw tylko uchyla drzwi. Otwiera je coraz szerzej, wraz z rozwojem fabuły i nagle okazuje się, że te dwie rzeczywistości nieustannie się przenikają. Tak przyjemniej jest dla głównego bohatera oraz jego przyjaciela. Obaj posiedli umiejętność wchodzenia do jezior, bo w ten sposób określają oni materię, która dominuje w świecie zmarłych.

 

Jakub i Konrad, bo takie imiona noszą protagoniści, widzą ludzi, którzy umarli. Nie są oni tylko nieszkodliwymi duchami, ale istotami, z którymi mogą wchodzić w określone interakcje. Początkowo myślą, że ten dar właśnie na tym się kończy, że każdy z nich to medium, które potrafi rozmawiać ze zmarłymi. Okazuje się, że jest całkowicie inaczej i świat jezior jest znacznie bardziej skomplikowany. Pierwszym stopniem wtajemniczenia były widzenia związane z morderstwem ciecia Hadały. Jego śmierć nie jest całkowicie przypadkowa, ale ma korzenie w jego przeszłości. Na drugi stopień bohaterowie wchodzą, gdy poznają zakochaną parę oraz bardzo specyficzne miejsce, czyli wieś, której nikt nie potrafi znaleźć. Natomiast najciekawszy jest trzeci stopień, zakończony bezpośrednią konfrontacją z istotami należącymi do innego porządku. Bohaterowie wchodzą na niego, gdy poznają Wielkiego Dzwona, samozwańczego cudotwórcę, który niekoniecznie jest święty.

 

Ostatnia część książki, w która oparta jest właśnie na zderzeniu ludzi z innymi istotami, rozgrywa się w Kalbornii. To właśnie w tej wsi rozegrała się tragiczna historia miłosna Niemca i Polki i to właśnie tam Konrad i Jakub spotkają się z aniołem Puchem. Istota ta wędruje między ludźmi i stara się spełniać ich życzenia, co nie zawsze kończy się dla nich dobrze. Tak też stało się tym razem. Puch zakrzywił czas i przestrzeń tworząc idealne koło. Żaden z bohaterów nie może opuścić Kalbornii, a jeżeli uśnie to będzie przeżywał wydarzenia od nowa. Łukasz Orbitowski stworzył pełen grozy Dzień Świstaka, ponieważ świat zaczyna ulegać rozpadowi.

 

Właśnie ta dezintegracja jest najciekawsza. Ludzie zamieniają się w potwory, konstrukcja wszystkich przedmiotów ulega załamaniu, Kalbornia powoli staje się miejscem otoczonym przez przerażające jeziora. Zmiana formy przestrzeni i czasu powoduje, że materia zaczyna ulegać przemianie. Jeziora okazują się być nie tylko materią wypełniającą świat umarłych, ale są także formą bramy, czymś co pozwala na przechodzie pomiędzy rzeczywistościami. Jednak eksperymentowanie z nimi, tak jak uczynił to Puch, kończy się tragicznie. Ludzie najpierw zostaję uwięzieni w kolistej czasoprzestrzeni, a potem stają się potworami. Dla istot niebiańskich czas może być kołem – mało tego! - może on być wartością przeźroczystą, ale dla ludzi musi przybrać formę linearną. W przeciwnym razie dojdzie do tragedii.

 

Pozycja obowiązkowa

 

Barwna fabuła, interesujące postacie i nietuzinkowe zwroty akcje – wszystko to sprawia, że lektura książki Tracę ciepło nie jest stratą czasu, ale jego wartościowym wypełnieniem.

Ambiwalentny zbiór

Stosunkowo niedawno skończyłem czytać Nadchodzi. Jest to zbiór opowiadań autorstwa Łukasza Orbitowskiego. Książka składa się z pięciu, bardzo odmiennych, tekstów. Łączy jest nastrój narastającej grozy, ale dekoracje zawsze się zmieniają. Przyznam szczerze, że mam bardzo ambiwalentny stosunek do tej książki. Jest w niej wiele dobrych elementów, ale znajdą się także te złe i są one jak drzazgi powbijane pod paznokieć – w żaden sposób nie da się ich zignorować.

 

Nadchodzi otwiera opowiadanie Popiel Armeńczyk, rozgrywające się w czasach II Wojny Światowej. Ma ono bardzo specyficzny charakter, ponieważ opowiada losy "oddziału" prowadzonego przez osobę, która sama siebie uznaje za reinkarnację królów Polski. Potem czytelnik zostaje zabrany do tajemniczego szpitala. W opowiadaniu Strzeż się gwiazd, w dymie się kryj pacjentka trafia pod opiekę doktorów Krew i Ciało. Gdy już odbiorca odkryje mroczną tajemnicę szpitala, przyjdzie mu poznać losy grupy znajomych, która musi pochować anioła. Cichy dom okaże się być nie tylko miejscem spoczynku niebiańskiej istoty, ale będzie też miejscem konfrontacji ze skrywaną przeszłością. A potem Łukasz Orbitowski zaprasza na Księżyc. Właśnie tam znajduje się Zatoka Tęczy. Opowie o niej rosyjski astronauta, który nie może umrzeć, a jego słuchaczem będzie polski filozof. Na zakończenie czytelnik pozna historię domu, który przez całe życie prześladował pewnego człowieka. W Nadchodzi być może pojawi się sam diabeł, a już na pewno będą o nim plotkować bohaterowie.

 

Według mnie najlepsze jest ostatnie opowiadanie, czyli Nadchodzi. Zasłużone drugie miejsce zajmuje Cichy dom, a na trzecie trafia Zatoka Tęczy. Pozostałe opowiadanie są poza klasyfikacją. Dlaczego? O tym napiszę później. Opis zacznę od tego, co mi się podobało. Tak jest łatwiej i przyjemniej.

 

Podium

 

Wyróżniłem te trzy opowiadania za szczególną atmosferę. Autor w każdym z nich konsekwentnie rozwija nastrój grozy, odpowiednio operuje elementem zaskoczenia i tworzy wyrazistych bohaterów. Opowiadania te interesujące są na poziomie historii. Fabuła bardzo szybko wciąga i człowiek nie może się od nich oderwać. Szkoda, że pomiędzy nimi znajdują się teksty słabsze, którym również poświęcę kilka słów. Ale po kolei!

 

Zacznę od trzeciego miejsca, czyli od Zatoki Tęczy. Napisana w formie monologu wypowiedzianego z wyraźnie zarysowanym słuchaczem. Staje się opisem skomplikowanej teorii spiskowej oraz obnaża sztuczne konstrukcje totalitaryzmu. Cichy dom to opowiadanie o Losie, który zawsze upomina się o swoje prawa. Zło zostaje przedstawione jako choroba powodująca powolny rozkład ciała. Wyzwolenie przychodzi wraz z przyznaniem się do winy. Natomiast absolutnym majstersztykiem jest Nadchodzi.

 

W opowiadaniu tym uderza skomplikowana struktura świata przedstawionego. Akcja rozgrywa się w kilku przestrzeniach i czasach, dlatego tekst ten można traktować jako przykład heterotopii. Przestrzenią mieszczącą w sobie wiele miejsc (i jednocześnie czasów) jest dom, który śledzi ojca głównego bohatera. Budynek ten jest pomiędzy światem żywych i martwych. Sytuacja ta została spowodowana przez niejasny związek Nowakowskiego z diabłem. Wielki Zły nie zostaje przedstawiony w sposób bezpośredni, przemyka się w tle opowiadania. O sile tego tekstu stanowi nieśpieszny sposób budowania napięcia. Czytelnik powoli poznaje losy ojca głównego bohatera oraz przeklętego domu. Wiele rzeczy rozgrywa się na drugim planie i dopiero zaskakujące zakończenie splata ze sobą wszystkie wątki.

 

Potęga pisarska Łukasza Orbitowskiego polega na tym, że jego opowiadania wciągają. Ale nie wszystkie. Zdarzają się także niechlubne wyjątki.

 

To, co nie zachwyca

 

W grupie kiepskich opowiadań (przynajmniej dla mnie) znalazły się: Popiel Armeńczyk i Strzeż się gwiazd, w dymie się kryj. Dlaczego? Bo brakuje im tego, co jest dla mnie najważniejsze w powieściach grozy: odpowiedniej konstrukcji napięcia i równowagi pomiędzy rzeczywistością, a fantazmatami. Oba te opowiadania są bardzo poszarpane, tak jakby autor walczył z kolejnymi akapitami, jakby wydzierał ich istnienie ze szponów samego Diabła. Koliduje to z lekkością, z jaką napisane są pozostałe teksty. Jednak to nie ta cecha spowodowała, że opowiadania te uznałem za kiepski.

 

Wylądowały one poza podium, ponieważ ich podstawowym problemem jest brak równowagi pomiędzy tajemnicą, a rzeczywistością świata przedstawionego. W Popielu Armeńczyku przedstawionym wydarzeniom brakuje pogłębionej motywacji historycznej. Samo umieszczenie akcji w realiach II Wojny Światowej i częściowe jej przeniesienie do współczesności nie wystarcza. Wariat, który obwołuje się reinkarnacją królów powinien powrócić jeszcze wielokrotnie. Brakuje twardego podkreślenia. Autor miał bardzo interesujący pomysł, ale nie pozwolił się temu szaleństwu rozwinąć. A szkoda. Natomiast Strzeż się gwiazd, w dymie się kryj jest dla mnie nieudolną wariacją na temat serialu Szpital Królestwo. Tamto miejsce było przerażające, a u Łukasza Orbitowskiego wydaje się być sklecone z przypadkowych elementów. Jest to najbardziej nieuporządkowane opowiadanie w całym zbiorze.

 

W tych dwóch opowiadaniach zabrakło konsekwencji, która – zazwyczaj – jest immanentną cechą tekstów Łukasza Orbitowskiego. Pierwsze nie potrafiło wzbić się do lotu, a drugie było tylko podłą kopią pewnego schematu. Na szczęście trzy pozostałe teksty są bardzo dobre, a jeden z nich wręcz wybitny.

 

Teraz pora sięgnąć po kolejną książkę tego autora. Mam nadzieję, że wpadnę w nią tak samo, jak w Szczęśliwą ziemię.

 

Łukasz Orbitowski, Nadchodzi

Wydawnictwo Literackie, 2010

ebook, 323 strony.

Nie zapominaj o korzeniach!

Tytuł tego wpisu może błędnie wskazywać tematykę książki, którą będę analizował. Nie padnie tutaj ani jedno słowo na temat uprawy ogrodu lub sadzeniu warzyw na działce. Mało tego! Nic nie napiszę o wszelkich plantacjach balkonowych! Swoją uwagę skoncentruję na problemie pochodzenia oraz legendarnych rodowodach miejsc.

 

Ostatnio postanowiłem odświeżyć sobie prozę Łukasza Orbitowskiego. Zacząłem od ostatniego dzieła tego autora, a więc pierwsza na mój krytyczny warsztat trafiła Szczęśliwa ziemia. Książka ta jest niezwykle dobrze napisana. Łukasz Orbitowski zachował zdrową równowagę pomiędzy umiejętnością krytycznego myślenia o rzeczywistości, a ironią i sarkazmem. Na dodatek, opowieść o grupie przyjaciół z Rykusmyku, wzbogacił o solidne porcje grozy i tajemnicy, co tylko podnosi artystyczną wartość tekstu.

 

Poza tym, Szczęsliwa ziemia, jest bardzo podatna na różnego interpretacje. Są tacy, którzy dopatrują się w niej ironicznego przedstawienia spełnionych marzeń. Inni stwierdzają, że jest to, przede wszystkim, powieść grozy, która potrafi wstrząsnąć czytelnikiem. Dla mnie, książka ta opisuje problem pochodzenia i zanikających legend.

 

Nasz początek

 

Każdy gdzieś zaczyna i skądś pochodzi. Poznanie miejsca urodzenia i życia prowadzi do szybkiego zaszufladkowania osoby, ale jednocześnie może ułatwić kontakt. Szczególnie staje się to istotne, gdy chodzi o wymianę przeżyć. Ale nasza mała ojczyzna niesie ze sobą coś jeszcze. Tym dodatkowym elementem jest punkt odniesienia, ów początek, o którym współczesność lubi zapominać.

 

Prawie wszyscy bohaterowie Szczęśliwej ziemi chcą opuścić Rykusmyku. Wyjątkiem jest Szymon, ale jego związek z tym małym miasteczkiem ma cechy magiczne i nie może zostać, tak po prostu, rozerwany. Pozostali pragną uciec jak najdalej od tego nudnego i pozbawionego perspektyw miejsca. Udaje mi się to. Wyjeżdżają, uciekają od przeszłości i od pewnego wydarzenia z młodości, dzięki któremu spełnią swoje marzenia. Gdy tańczą w podziemiach zamku, nie wiedzą, że ich życzenia zostaną wypaczone.

 

Tak jak samo jak ich dorosłe życie. Niewiele odnajdą w nim szczęścia. Przeszłość będzie ich prześladować, czaić się w mroku, aż w końcu zaatakuje. A wtedy będą musieli przypomnieć sobie tajemnicę zamku, swoją młodość oraz krwawą ofiarę, którą złożyli w zamian za spełnienie życzeń. Rykusmyku nigdy ich nie opuści, zawsze będzie gdzieś obok. Okazuje się, że od swojego pochodzenia nie da się uciec. Każde trudne wspomnienie młodości należy przepracować i zintegrować z osobowością. W przeciwnym razie człowieka czeka ból egzystencji, który powoli będzie niszczył jego życie.

 

A my żyjemy w świecie, w którym z łatwością zapominamy o swoich korzeniach. Metaforą cierpienia w Szczęśliwiej ziemi jest byk mający swojej siedlisko w podziemiach. Cierpienie zawsze przychodzi z podświadomości, z niezintegrowanych elementów osobowości, z cienia, który każdy z nas rzuca. Brak jego akceptacji jest tragiczny w skutkach. Tylko jeden z bohaterów poszukuje spójności. Tą osobą jest Szymon, w młodości zwany Sedesem.

 

Legendarne podziemia

 

Jego związek z Rykusymku jest wyjątkowy. Ale nie jest wybrańcem, który w każdej chwili może odkryć tajemnice zamku i zbawić całą społeczność małego miasteczka. Szymon to człowiek, który - przede wszystkim - uratuje siebie. Jednak najpierw musi zobaczyć upadek swoich przyjaciół i odkryć swoje miejsce w świecie. Zrozumieć dlaczego słyszy skrzek i jaki ma on związek z mrocznym wydarzeniem z przeszłości. Właśnie tutaj pojawia się, związana z Rykusmyku, legenda.

 

Tak jak człowiek ma swoje korzenie w miejscu, tak miejsce istnieje dzięki przypowieściom. Jest to element, który współcześnie zanika. Bo jak może nowoczesnego człowieka interesować miasto, wieś lub prowincja, z której pochodzi (albo w której mieszka) skoro nie obchodzi go nawet jego własna osobowość? To nienaturalne spoglądać w przeszłość, skoro do drzwi pukają już inteligentne wkładki do butów? Łukasz Orbitowski nie tyle piętnuje nowoczesność, ile całkowity brak zainteresowania przeszłością.

 

A właśnie w legendzie znajduje się rozwiązanie zagadki Rykusmyku. Wiele miejsce ma swoje mroczne tajemnice, które czekają na odkrycie, na powiązanie ich z losem żyjących tam ludzi. Może będzie w nich mniej magii, niż w Szczęśliwej ziemi, ale odczuwalność grozy będzie podobna. Jeżeli nie bardziej intensywna.


Łukasz Orbitowski, Szczęśliwa ziemia

Wydawnictwo Sine Qua Non, 2013
ebook, 386 stron

Dysfunkcyjny Wilk

Mówienie o pieniądzach, przynajmniej ostatnio, nie jest zbyt modne. Kryzys spowodowany przez manipulacje na giełdzie i nasza polska afera pisarska nie zachęcają do poruszania jakichkolwiek materialnych aspektów rzeczywistości. Lepiej milczeć i pisać. Lub robić to, czym aktualnie się zajmujemy.

 

Natomiast jeżeli ktoś czuje potrzebę poczytania o pieniądzach powinien sięgnąć po Wilka z Wall Street. Książka ma zupełnie inny wydźwięk, niż nominowany do Oscara film w reż. Martina Scorsese. Najpierw, w wyniku przedoscarowego szaleństwa, miałem okazję zobaczyć jej ekranizację. Po zapoznaniu się z tym grubawym (ale pięknym) dziełem stwierdzam, że książka jest o wiele bardziej wieloaspektowa i otwarta na interpretacje. Film Scorsese też jest świetny, ale stanowi uproszczenie historii najśmielszego i największego oszusta na świecie. Jest nim autor książki – i główny bohater – Jordan Belfort.

 

Potęga pieniędzy

 

Największą siłą kształtującą życie Jordana Belforta nie była miłość do pierwszej albo do drugiej żony, ale pieniądze. Pragnął je zdobywać, pomnażać, przelewać i posiadać. Stały się dla niego najbardziej uzależniającym narkotykiem. Jednym z wielu, których używał, ale ten stał się dla niego wręcz niezbędny. Potrafił powstrzymać się od wciągania kokainy, zdarzało się, że odstawiał nawet swoje ulubione „cytrynki” (metakwalon produkowany przez firmę Lemmon). Jednak z uzależnienia od pieniędzy nie potrafił się wyleczyć. Jordan Belfort opisując swoją historię, pokazał mroczną stronę bogactwa. A najgorsze było dla niego to, że miał świadomość swojego upadku.

 

Głównego bohatera książki można porównać do muchy, która usiadła w miodzie. W pierwszej chwili jest ona szczęśliwa, bo ma pod dostatkiem jedzenia. Ale jej odnóża powoli się zapadają, a wkrótce, po kilku próbach odlotu, grzęźnie w miodzie na dobre. Kraina szczęścia stała się przekleństwem, które doprowadziło do jej zguby. W taki sam sposób Jordan Belfort opisuje bogactwo. Dążył do niego, chciał mieć miliony na koncie i nie martwić się o przyszłość. Okazało się, że posiadanie pieniędzy nie jest końcem problemów, ale dopiero ich początkiem. Z czym musiał się zmierzyć, młody genialny broker, gdy już ciasno owinął się całunem z pieniędzy?

 

Systemowe oszustwa

 

Przede wszystkim musiał uchronić je przez państwem. Olbrzymie sumy, które posiadał zarobił w sposób półlegalny, balansując na krawędzi prawa. Dlatego próbował je ukryć w Szwajcarii. Ta popularna, wśród bogatych ludzi, praktyka okazała się być, dla Jordana Belforta, pierwszym krokiem do porażki. Potem sprawy potoczyły się już szybciej, ponieważ nie wszyscy byli wobec niego lojalni. I dlatego system mógł go dopaść.

 

Interesujący jest sposób, w jaki ukazane jest w książce oszustwo. Jordan Belfort jest arcymistrzem w naginaniu przepisów i wykorzystywaniu luk w prawie. Jednak nikt w książcenie zadaje pytania, dlaczego takie rozwiązania wciąż istnieją. Można stwierdzić, że oszustwo jest nieodłącznym elementem systemu prawnego. Potrzebne jest, aby uprawomocnić jego istnienie, aby był potrzebny. A ludzie wykorzystujący te luki niekoniecznie są źli. Po prostu są sprytni, wiedzą jak działać i skutecznie oszukiwać system, wykorzystując jego właściwości. Jordan Belfort udowodnił, że przez bardzo długi czas, organy ścigania oraz instytucje dbające o porządek na świecie, mogą gonić swój własny ogon.

 

Jednak tego aspektu książki nie należy postrzegać jako pochwały oszustwa. Przybiera on wymiar całkowicie obiektywny, jest tylko opisem sytuacji, w której poruszał się Jordan Belfort. Być może, właśnie z tego powodu, książka ta jest bardzo dobra.

 

Spowiedź

 

Wilk z Wall Street to wspomnienia spisane z perspektywy czasu, ponieważ Jordan Belfort zasiadł na sali rozpraw jako oskarżony o oszustwa. Autor stworzył interesującą autobiografię, w której doskonale scharakteryzował świat, w którym żył. Dzisiaj jest już innym człowiekiem. Gdy został złapany i oskarżony odczuł ulgę. Nie musiał się już ukrywać, mógł zacząć żyć. Można zapytać, jak w ogóle może zasypiać ze świadomością, że oszukał tak wielu ludzi. Odpowiedź jest zawarta w książce. Jego celem nigdy nie były osoby, dla niego każdy z klientów był numerem telefonu i rachunkiem bankowym. Jordan Belfort oszukiwał cudze pieniądze. Tylko one się dla niego liczyły.

 

Bez nich nie mógłby prowadzić Życia (przez duże Ż). Nawet jeżeli zaraz za tym rzeczownikiem pojawiały się dwa przymiotniki: było to Życie Dysfunkcyjnych i Bogatych. Jordan Belfort, opisując swoje poczynania, nie grozi placem, niczym rozdrażniona guwernantka. On kwituje swoje życie uśmiechem szaleńca, który wziął udział w zbiorowym obłędzie. I miał odwagę to opisać.

 

Jordan Belfort, Wilk z Wall Street

Świat Książki, 2014

oprawa miękka, 512 stron

2017

2017 - Olga Sławnikowa Pomysłu wystarczyłoby na opowiadanie, ale na pewno nie na książkę. 2017 jest zbyt rozciągnięte i bardzo nudne.

Wiele demonów

Wiele demonów - Jerzy Pilch Po raz pierwszy z prozą Jerzego Pilcha zetknąłem się w "Mieście utrapienia". Od tamtej pory, ze szczególną uwagą, czytam jego kolejne dzieła. Poznałem już oba "Dzienniki", będące niesamowitym opisem człowieka otaczającego się ciemnością, niczym ciepłym kocem. Mrok ten rozświetlały przebłyski ironii i sarkazmu. W końcu przyszedł czas na przeczytanie "Wielu Demonów". Nie zawiodłem się. Zanurkowałem w meandry pilchowskiej frazy, porwał mnie nurt tej charakterystycznej, niezwykle spójnej i wielowarstwowej narracji. Bo w "Wielu demonach" należy rozkoszować się każdy słowem, nawet w najbardziej pospolitym czasowniku trzeba odnaleźć piękno brzmienia. Dla mnie "Wiele demonów" to kwintesencja stylu Jerzego Pilcha, to pieczołowicie wyszlifowany narracyjny klejnot. Same słowa to nie wszystko. Ważne jest także to, że "Wiele demonów" to mit, którego akcja rozgrywa się w małej miejscowości na Śląsku Cieszyńskim. Miejsce może i jest pospolite, ale wydarzenia, postaci oraz zwroty akcji już takie nie są. Okazuje się, że poznając losy mieszkańców tej niewielkiej mieściny otwieramy drzwi do metafizyki. Jerzy Pilch zwraca czytelnikom uwagę na to, że ten świat nie składa się wyłącznie z nowych gadżetów i medialnego szumu. Jest "coś więcej", pewien naddatek, który nie wszyscy zauważamy. Tą wartością dodaną jest transcendencja wielkiej narracji. I właśnie dlatego Jerzy Pilch wielkim pisarzem jest, a jego proza pozwala pozwala przekroczyć granice postrzegania szarej codzienności.

Bzyk. Pasjonujące zespolenie nauki i seksu

Bzyk. Pasjonujące zespolenie nauki i seksu - Mary Roach Dobrze napisana książką, przy której można zarówno dobrze się uśmiać jak i przemyśleć kilka spraw. Jak na tekst popularnonaukowy autorka prezentuje niezwykle przyzwoity poziom znajomości tematu.

Autor przychodzi wieczorem

Autor przychodzi wieczorem - Max Cegielski, Krystyna Kofta, Zygmunt Miłoszewski, Joanna Fabicka, Marek Kochan, Włodzimierz Kowalewski, Tadeusz Cegielski, Marek Krajewski, Mariusz Czubaj, Joanna Bator, Ryszard Ćwirlej, Marta Mizuro, Andrzej Czcibor-Piotrowski Opowiadania warte uwagi: "Śmiechowicz" - Włodzimierz Kowalewski "Cztery wspomnienia..." - Marek Krajewski "Fiołek afrykański" - Joanna Bator "Nocna koszula mojej matki" - Krystyna Kofta "Czekając na buca..." - Zygmunt Miłoszewski "Fenomenologia niemocy" - Wojciech Kuczok

Wakacje/ Możliwe, że odchodzimy

Wakacje/ Możliwe, że odchodzimy - Jan Balabán Możliwe, że odchodzimy jest świetne. Autor genialnie porusza się na krawędzi czasu, pokazując jak z plaktonu codzienności można ułożyć niezwykłe historie.

Książki. Magazyn do czytania, nr 3 / grudzień 2011

Książki. Magazyn do czytania, nr 3 / grudzień 2011 - Jacek Piekara, Janusz Rudnicki, Wiktor Jerofiejew, Wojciech Orliński, Włodzimierz Kalicki, Joanna Bator, Jan Gondowicz, Alice Munro, Marian Pilot, Piotr Cieśliński, Redakcja magazynu Książki Teksty godne uwagi: Engels. Towarzysz dandys - o zapomnianym współtwórcy komunizmu. Lustrator sarmacki - o literackim donosie. Dzieci są już dorosłe - o literaturze dla dzieci i młodzieży. Wiktor Jerofiejew o czytelnikach zabójcach - pesymistycznie o Tołstoju i literaturze. Takiego Prusa nie znacie - o "Lalce" inaczej niż w szkole.

Rzeczy uprzyjemniające. Utopia

Rzeczy uprzyjemniające. Utopia - Tamara Bołdak-Janowska Niewiele jest książek, które od początku do końca kreują własny świat. Ta właśnie taka jest. "Rzeczy uprzyjemniające..." to mit napisany nieśpieszną narracją, która może zmęczyć, ale może też zahipnotyzować.

Teraz czytam

Prokurator Alicja Horn
Tadeusz Dołęga-Mostowicz